PostHeaderIcon 5, 10, 15

Powiada się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w piaskownicy. Mieszkałem obok kościoła w domu wielorodzinnym z podwórkiem i ogrodem przy Piotra Skargi 4. Jako, że w otoczeniu zawsze się coś rozbudowało lub remontowało, piasek dla dzieci był w wydzielonym miejscu, zaś w sekretnym dole wapno gaszone. Poza domostwem była stolarnia dziadka, podobny zakład Spółdzielni "Odbudowa", ciastkarnia "Jasiołki"- wyrabiająca wafle i pierniki oblewane czekoladą, magazyn sklepu rowerowego, punkt naprawy lodówek i pracownia protetyki stomatologicznej taty. Przy tym było zawsze dużo ludzi dorosłych, bowiem wtedy w dzieciństwie byli jeszcze wszyscy bliscy oraz pies, kot i kury.

Nie chodziłem do żłobka i przedszkola, prócz rodziców zajmowali się mną: 2 ciocie, wujek, babcia i dziadek. Z wiaderkiem, łopatką i grabkami w towarzystwie Andrzeja, rówieśnika z sąsiedztwa, potem z braćmi, bawiłem, się w piasku. Miałem głównie zabawki drewniane: samochód, ptaka - klepaka, smoka, konia na biegunach i klocki.


Co roku 15 sierpnia, z odpustu w Farze, fasowałem pukawkę, piszczałki, piłki na gumce, koguciki i ciastka zwane całusami, pistolet na kapsle lub korki, gwiazdę szeryfa z "Bonanzy".


Od cioci Staszki, siostry taty z Czechosłowacji, dostawaliśmy metalowe zabawki i książki ilustrowane, jakich w Polsce jeszcze nie było. Bardzo lubiliśmy kiwać pompą przy studni

 

A ile było radości przy  zabawie w chowanego  na strychu, w zakamarkach podwórka i ogrodu. Z czasem pilnowałem młodszych braci, siostry pojawiły się, gdy byłem dorosły.

Całą rodziną chodziliśmy kąpać się nad rzekę, wujek Karol z Krakowa łowił ryby, my pluskaliśmy się w wodzie. Dziewczyny z rodziny bawiły się szmacianymi  lalkami. Chodziłem z mamą na plac zabaw - to tam, gdzie dziś stoi JDK, przy wejściu zadziwiał wodotrysk z amorkiem. Gdzie się podział?

Gdy nieopodal domu na teren, gdzie obecnie jest Urząd Miasta, przyjeżdżały cyrk lub wesołe miasteczko ze strzelnicą i karuzelami, biegliśmy podglądać montaż dziwnych urządzeń. Zdarzało się, że jako dzieci, otrzymywaliśmy darmowe bilety.

Z kasztanów, żołędzi, zapałek i plasteliny kombinowałem ludziki. Jeszcze nie umiejąc czytać przeglądałem tygodnik dla najmłodszych  "Miś".  

Dorastając rozszerzyliśmy teren zabawy w otoczenie domów w sąsiedztwie, w tym  obiektów pobliskiego kościoła, gdzie chodziliśmy także na jabłka do sadu przy plebani.

Sukcesywnie mama powierzała mi proste prace domowe; obieranie ziemniaków, mycie naczyń, zamiatanie. Całą rodziną robiliśmy ozdoby choinkowe. Śpiewaliśmy piosenki dla dzieci, kolędy, pieśni patriotyczne Na pobliskiej łące graliśmy w  klasy, dwa ognie, zośkę, piłkę nożną, ja przeważnie na bramce. Dość szybko opanowałem jazdę na własnej hulajnodze. Nie lada atrakcją było łapanie lub zbieranie ulotek rozrzucanych przez samolot nad miastem, taki był bowiem kiedyś sposób na szybkie przekazanie jaślanom komunikatów.

Jestem dumny, że jak potrafiłem, ze specjalnie dobraną łopatą, pomagałem budować nowy dom rodzinny.

Dziadek "zlecał" mi też łatwe czynności przy pracach stolarskich; wbijanie gwoździ, czyszczenie papierem ściernym.

Moją edukacją zajęła się Szkoła Podstawowa Nr 1 w Jaśle, byłem jednej w klasie razem ze znajomym Andrzejem.

Wtedy pozaszkolną lekturą był "Świerszczyk", najstarsze czasopismo dla dzieci w Europie.

Szybko zostałem też zuchem I drużyny „Odważne Lwy”. Już jako dziesięciolatek pojechałem na kolonię zuchową do Krempnej.

Z ochotą zostałem ministrantem w Farze, często posługując w Mszach Świętych i różnych nabożeństwach. Samodzielnie zrobiłem drewnianą szopkę, tylko lampki fachowo podłączył wujek Tosiek. Mam do dziś to bożonarodzeniowe cacko.

Z okazji  Pierwszej Komunii Świętej dostałem od chrzestnego ojca, wujka Janka - obraz Matki Bożej Ostrobramskiej i od chrzestnej matki, cioci Marysi - zegarek na rękę "Ruhla".

Pochłaniałem pierwsze książki, te z biblioteki i własne. Czytałem też czasopismo dla starszych dzieci  "Płomyczek".

Wprowadzony przez mamę, z zawodu fotografa, rychło robiłem zdjęcia moim aparatem "Druh" Łatwo opanowałem jazdę podarowanym mi przez rodziców czerwonym rowerem marki "Bobo".
Pierwsza szkolna wycieczka do Krakowa kojarzy mi się ze zwiedzaniem Wawelu, obwarzankami, "Halką" w Teatrze Słowackiego, hejnałem, ołtarzem Wita Stwosza i jajkami na twardo, które były wówczas nieodłącznym menu na takich wyjazdach.

Pierwszą samodzielną jazdę pociągiem odbyłem do Krosna, kiedy to umówiliśmy się z kolegami, że odwiedzimy rannego w wypadku katechetę, przebywającego w szpitalu, a na wyznaczoną porę nikt nie przyszedł. 1 listopada 1960 wieczorem całą rodziną odbyliśmy kurs do Niegłowic i z powrotem - gratis - nowo uruchomioną komunikacją MKS.

Gdy zdobyłem już harcerskie szlify, aktywnie uczestniczyłem w życiu swej Drużyny  Nr 4 Szczepu Orląt im. Romualda Traugutta.

Obowiązkowo trzymaliśmy warty na cmentarzu, przy żołnierskich grobach, w dzień Wszystkich Świętych. Jeździłem,  a jakże, na liczne biwaki, zaliczyłem 7 obozów. Zdobyte umiejętności nagrodzono sprawnościami zuchowymi i harcerskimi. Czytałem ilustrowane pisma dla młodzieży.

To "Płomyk" w 1964 opublikował mój tekst popularyzujący Akcję Żyrafa, zaś "Świat Młodych" w 1965 wydrukował artykulik o Jaśle: „Żołnierzy witały ruiny”.

Wydawałem własną gazetę "MiŚ" (Mężczyzna i Śmierć). Trochę niefortunnie zlokalizowałem miejsce do skoku wzwyż na ogrodzie, gdzie kolega Grzesiek padając na glebę złamał rękę. Dorastałem, więc zdjęcia robiłem aparatem "Smiena 8". Z entuzjazmem urządzałem przedstawienia teatru lalek dla dzieci z okolicy.

Inspirował mnie Teatr Lalki i Aktora "Kacperek", który przyjeżdżał do PDK-u z Rzeszowa.

Jak wielu rówieśników "pożerałem" książki Henryka Sienkiewicza, Karla Maya i Marka Twaina. Z wiekiem pozyskałem rower młodzieżówkę nieokreślonej marki. Miałem kartę rowerową.

Praktycznym gadżetem do zabaw i nocnego czytania książek była latarka, najpierw "milicyjna"  płaską z odpowiednią baterią i ze zmiennymi szkiełkami białym, zielonym i czerwonym, potem długa zasilana ogniwami okrągłymi, niezbędna na harcerskich akacjach i obozach.  

Jako nastolatek nosiłem przy sobie grzebień i lusterko z Bardotką. Miałem też na jawie sympatie płci przeciwnej, ale po dżentelmeńsku przemilczę tu ich personalia. Zdradzę za to, że na strychu zabudowań gospodarczych urządziłem „bazę” ze składzikiem swoich skarbów. Miejscowy "Zorro" wykradł mi zbiory. Młodzież w latach 60 - 70 podejmowała też anonimowo zadania, pomocy osobom starszym i chorym, pozostawiając tylko znak odbitej dłoni.

Stąd "niewidzialna ręka", popularna dzięki telewizji. A jaka była frajda, gdy  wołaliśmy głośno z rówieśnikami tu i ówdzie: "Jurek ogórek, kiełbasa i sznurek", albo wskazując na BLOK rysunkowy: "Bolek Lolek Olek, Kaśka" i odwrotnie:  "Kwaśny Ocet Lubi Baśka".  Pamiętam filmy "Więźniowie lamparciego jaru" z 1958  i "Historię żółtej ciżemki" z 1961 wyświetlane w naszej "Syrenie".

W domu był rzutnik na filmy przesuwane ręcznie. Mój pierwszy "dorosły" film to western "Rio Bravo" z 1964. W poniedziałek 25 listopada 1963 w świetlicy spółdzielni  "Elektrometal" oglądałem pierwszy raz telewizję - relację  z pogrzebu Johna Kennedy'ego.

W sierpniu 1964, po zakupie telewizora, przez brata mamy, patrzyłem w naszym domu na transmisję festiwalu z Sopotu przerwanego żałobą narodową, zmarł bowiem Aleksander Zawadzki, ówczesny przewodniczący Rady Państwa. Premiera serialu  "Czterej pancerni i pies" miała miejsce w TVP 9 maja 1966 o godzinie 20:00.

Od dzieciństwa zbierałem znaczki i karty pocztowe, widokówki, proporczyki, metalowe odznaki na szpilce, autografy, ex librisy, książki i wszelkie wydawnictwa związane z Jasłem, bibeloty, pamiątki, dziwności. Strzelałem też z procy tej tradycyjnej i z gumek założonych na palce: kciuk i wskazujący. Ze szkolnych gadżetów pamiętam kartonowe tornistry, piórnik, obsadkę ze stalówką, cyrkiel, temperówkę na żyletki i gumkę "Myszkę".

Nosiłem też liczydło, kałamarz z atramentem i niezbędny przy dożywianiu garnuszek na kawę lub herbatę. Kiedy w 1965 zorganizowano turniej miast Jasło – Krosno i pierwsze Dni Jasła, z moim czynnym udziałem, zacząłem kolekcjonować szklanki z nadrukami.

Dla najbliższych miałem już pseudonim, ujawniam go w podpisie. " Miarą dzieciństwa są dźwięki, zapachy i widoki, dopóki nie nadejdzie mroczna epoka rozsądku" - pisał John Boyne. Moje losy nie były tak dramatyczne jak bohatera Jego książki "Chłopiec w pasiastej piżamie". W tamte  lata dziecięce i młodzieńcze, nie zawsze było bajecznie i kolorowo.

Doświadczyłem wiele miłości, ale także wzruszeń, niedostatku, upokorzeń. Ów, jakże twórczy czas zahartował mnie wielce, nauczył szacunku dla starszych, pokory, wrażliwości na potrzeby innych, w tym szczególnie dzieci. Z domu rodzinnego pamiętam smak jajecznicy ze szczypiorkiem, koziego mleka, chleba z piekarni Dubiela, cukierków grylażowych ze sklepów Dybasia czy Pietraszkowej, oranżady w płynie i lemoniady w proszku, którą wbrew instrukcji wysypało się na dłoń i lizało, od czego ręce i język były pomarańczowe.

W Rynku była  woda sodowa z sokiem malinowym z saturatora  bądź nieopodal lody od Mocka z gałkami pomiędzy waflami.

Na wyciągnięcie ręki była tęcza po deszczu  i ogromna lipa przy kościele. Graliśmy w chińczyka i warcaby. Dorośli czytali, bądź opowiadali bajki. Byłem pod ogromnym wrażeniem "Elementarza" Falskiego.

Do dziś mam  „Baśnie” Andersena otrzymane od cioci Marysi. Na 5 miesięcy przed moim urodzeniem, 1 czerwca 1950, w  Polsce wprowadzono Międzynarodowy Dzień Dziecka.

Całą ósemkę naszego rodzeństwa fascynowała huśtawka. Tata, technik dentysta, nalegał bym został lekarzem.  A ja początkowo chciałem  być księdzem,  później architektem.  Uprawiana, po zdobyciu stosownego wykształcenia, profesja pedagoga – animatora kultury połączyła wyzwolone w młodości pasje, podobno  kreatywnie spotęgowane. Tak mówią ludzie.
Zbigniew Dranka (Cysorz)